16 czerwca 2014

Marcesca - część pierwsza ;)


                                     Wstrzymałam oddech. Bez ruchu wpatrywałam się w nich, nadal nie mogąc uwierzyć w to, co widzę. Nagle, ona odwróciła się w moją stronę. Błyskawicznie jak oparzona odskoczyłam od miejsca, w którym przed chwilą stałam i zaczęłam biec. Chciałam jak najszybciej znaleźć się daleko od tego przeklętego parku. Usłyszałam głuche nawoływanie swojego imienia, jego głos... Dzięki temu jeszcze bardziej przyśpieszyłam. Biegłam ulicą, mijałam ludzi. Szczęśliwych ludzi wracających właśnie z zakupów, lub z pracy. Chyba nie widzieli, że płakałam. Krople deszczu idealnie maskowały moje łzy. Odwróciłam szybko głowę o 180 stopni, żeby zobaczyć, czy za mną nie biegnie. W tłumie ludzi nie zauważyłam go. No, jasne. Po co miałby za mną biec? Przecież nic dla niego nie znaczę. Nie obchodzę go. Przekręciłam głowę z powrotem i kontynuowałam szaleńczy bieg. Skręciłam szybko w jakąś boczną uliczkę. Nogi mi się plątały, świat rozmazywał się w oczach, brakowało mi sił, a mimo tego ja nadal nie zwalniałam. Tempem maratończyka pokonywałam dalszą drogę. Nagle, zobaczyłam jaskrawy blask. Zamknęłam oczy. Nie zdążyłam się nawet zorientować, co to było. Usłyszałam przeciągły pisk opon i poczułam okropny ból. Nie miałam siły nawet krzyczeć. Nie otwierałam już oczu, bo po co? Po prostu zasnęłam.


                                    Te chwilę oczekiwania, ten okropny moment od którego może zależeć, jak będzie wyglądało moje dalsze życie, ten ból w sercu, że to właśnie twoja wina, ta gasnąca nadzieja na lepszą przyszłość... Wszystko to mnie wykańczało. Stałem tam oparty o ścianę nieustannie wpatrując sie w białe drzwi sali. Czułem jak rzeczywistość mnie przytłacza. Doskonale wiem, że to kara. Sam sobie na to zasłużyłem. To zdarzenie było doskonałym przykładem jak chwila słabości potrafi zrujnować człowiekowi życie...
Z zamyślenia wyrwał mnie zmartwiony głos brata. No tak, napisałem do niego.
- Marco, co jest? Co się stało?
- Dobrze, że jesteś. - Zmieniłem temat. Nie chciałem, żeby wiedział.
- Ale co się stało? - Diego nie dawał za wygraną.
- Nic takiego... Później ci powiem.
- Ale przecież widzę, że jesteś smutny. Powiedz co się stało i dlaczego jesteś w szpitalu. - Jak on mnie doskonale znał.
- Później ci wszystko opowiem... Obiecuję.
-Już nic nie mówił tylko mnie objął. On najlepiej wiedział, co bedzie dla mnie najlepsze. Nie jest tylko moim bratem, ale też najlepszym przyjacielem. Nie mam pojęcia co bym bez niego zrobił.
Nagle drzwi przed mną otworzyły się, a na korytarz wyszedł lekarz i pielęgniarki. Jak durny wyrwałem się od Diego i dopadłem lekarza, próbując wydobyć od niego cokolwiek na temat Fran. Krótkie "Nie mogę udzielać żadnych informacji" było dla mnie ciosem. Chciałem jak najszybciej dowiedzieć się, co z nią jest, ale widząc minę lekarza zrezygnowałem. Załamany wróciłem do brata. Diego delikatnie poklepał mnie po plecach. Wiem, że chciał dodać mi otuchy, ale w tamtej chwili nic nie byłoby w stanie poprawić mi humoru. Zrezygnowany znów oparłem się o ścianę plecami i skierowałem wzrok na białe drzwi za którymi leżała moja dziewczyna.

                                 Po kilku godzinach zapadł zmrok. Kazałem bratu wracać do domu, ja jednak nie potrafiłem zostawić Fran samej. Jej rodzice byli we Włoszech i mieli wrócić dopiero jutro. Po długich naleganiach, Diego odpuścił korytarz i pozwolił mi zostać w szpitalu. Na pożegnanie rzucił tylko: "Trzymaj się. Będzie dobrze". Jednak wiedziałem, że mówi to tylko dlatego, abym poczuł się lepiej, wcale nie wierzył, że cała ta sytuacja mogła dobrze się skończyć. Przez ten czas, który spędziliśmy na szpitalnym korytarzu streściłem mu co się stało. Wiem, że nie był zachwycony moim szczeniackim zachowaniem, jednak doskonale to maskował. Diego często okazuje mi ogromne wsparcie. Bardzo go potrzebuję.
Wcześniej obiecałem sobie, że bez względu na wszystko będę cały czas czuwać przy Francesce. Jednak zmęczenie wzięło górę. Wykończony przymknąłem oczy i osunąłem się na podłogę. Kilka minut później przeniosłem się do krainy Morfeusza.


                             Otworzyłem oczy. Wypuściłem powoli powietrze z płuc. Przytknąłem rozedrganą dłoń do serca. Tłukło moje płuca niemiłosiernie. Byłem zestresowany. Moje sny nawiedziła młoda dziewczyna. Nie zwykła nastolatka, tylko pewna, niewiarygodnie piękna włoszka, będąca całym moim życiem. Nic nie mówiła, po prostu patrzyła na mnie z ogromnym smutkiem w oczach. Stałem jak sparaliżowany, nie mogąc wydobyć z siebie najmniejszego dźwięku i próbując dostrzec w jej twarzy choćby najmniejszą oznakę szczęścia. Nic takiego nie nastąpiła. Wpatrywała się we mnie z kamienną miną, jak na winowajce. Bo takim byłem. Okrutnym draniem, debilem. Czy przez mój niewybaczalny występek będę skazany na życie bez niej? Czy właśnie to chciała mi przekazać w moim śnie?

                              Potrząsnąłem głową. Nie, na pewno nie. "Nie stracisz jej. Ona przeżyje." Bezustannie powtarzałem to swoim myślom, próbując w to uwierzyć.

- Hej. Jak się trzymasz? - moja przyjaciółka podeszła do mnie wolno i zsunęła się po ścianie obok mnie, kładąc mi swoją delikatną dłoń na ramieniu.
- Cholera jasna! A jak mam się niby czuć?! - Wydarłem się na nią. Jej zasmucone oczy wpatrujące się we mnie uważnie, kazały mi coś powiedzieć. Byłem stanowczo za bardzo porywczy. - Przepraszam Cami. - Zrezygnowany opuściłem dłonie i splotłem ja razem na swoich kolanach. - Ja po prostu nie wierzę, że ona tu jest. Nikt nie chce mi nic powiedzieć. Nie jestem z rodziny.
- Spoko. - Uśmiechnęła się słabo, głaskając moje ramię. - Przykro mi.
- Nie. Nie ma ci być mnie szkoda. Jestem potworem. Ona tu jest przeze mnie. - Odważyłem się spojrzeć dziewczynie w oczy. - Już nigdy mi nie wybaczy. Jeśli w ogóle przeżyje...
- Nie. Nie możesz tak mówić. - Odezwała się po krótkiej chwili milczenia. - Ona jest silna. To moja przyjaciółka, znam ją. Uwierz mi. A ty... Skoro tak mówisz, musiałeś zrobić coś strasznego. Nie będę wnikać, widzę, że trudno ci o tym mówić. Ale Francesca nie jest bezduszna. Zobaczysz, wszystko się ułoży. - Wzięła mnie za rękę. - Przejdziemy przez to razem. Pomożemy sobie nawzajem. Już niedługo będzie tak, ja dawniej. Zobaczysz. - Zawsze potrafiła mnie pocieszyć. Była cudowna i świetnie sprawdzała się w roli przyjaciółki. Już miałem jej to powiedzieć, gdy znowu się odezwała. - Ale musisz wierzyć. Wiara zawsze chodzi w parze z nadzieją. A nadzieja – czyni cuda. - Spauzowała. - Z nią naprawdę jest aż tak źle? - Wyszeptała.
- Tragicznie. Gdy ją widziałem tuż po wypadku, była taka... krucha i słaba. - Zacisnąłem wargi na chwilę. - Gdy trzymałem ją w ramionach, miałem wrażenie, że umiera. Była blada jak trup. Ledwo mogłem wyczuć jej puls tętniący miarowo w tak delikatnym nadgarstku. Wszędzie była krew.... - Czułem ogromną gulę w gardle. Nie mogłem nic więcej powiedzieć. Moje oczy zalśniły łzami. Rudowłosa chyba to wyczuła, bo więcej mnie nie męczyła pytaniami. Wtuliła się we mnie. Jestem farciarzem, że mam tak cudownych ludzi wokół mnie. I również idiotą, że tego wsześniej nie doceniłem...

                               Kilka następnych godzin minęło mi na przemyśleniach o moim życiu. Cami poszła już dawno, musiała. Nie winię jej za to. Nie zasługuję ani na nią, ani na Fran, ani na Diego. Są za dobrzy. Cholera, są stanowczo za dobrzy na mnie! Doszedłem do wniosku, że nawet gdyby stał się cud i tak jak mówiła mi przyjaciółka, Fran mi wybaczyła, to nie możemy być razem. Gdyby tak się jednak stało – zerwę z nią. Tak, wiem, będzie tęsknic i cierpieć. Ale muszę. Jestem debilem. Czuję, że prędzej czy później i tak ją zranię. Chcę tego uniknąć. Jest cudowna i kochana, zasługuje na kogoś innego. Tak, zdecydowanie – zasługuje an lepszego faceta ode mnie. Nie może się marnować przy moim boku, podczas gdy jej boski chłopak będzie ją zdradzał i oszukiwał na prawo i lewo! Nie i koniec! Z trudem przyszło mi podjęcie tej decyzji, tak cholernie ją kocham...

--------------------------------------------
No, tak, jestem znowu :) Przepraszam Was bardzo, że znowu Marcesca :( Ja po prostu mam na nią teraz mnóstwo weny ;) I tak... na moim drugim blogu pojawił się już kolejny rozdział ^-^ Mam nadzieję, że ktoś zerknie ;p http://la-amistad-es-como-el-cancion.blogspot.com/

I problem komentarzy... Dlaczego tak mało komentujecie? Uciesze się nawet z " Ale głupi rozdział!" od anonima ;) Ważne, by było szczere ;p

Tą beznadzieję dedykuję... CATHY LAMBRE! Bo jest niesamowita i ma ogromny talent ;D Kocham Cię słonko ^_^
An ;* (kiedyś YoEspanolAmor)






2 komentarze:

Każdy komentarz daje mi siłę do pisania :-))